31 Sierpnia 2008

Dziennik festiwalowy

No i zaczęło się. Druga edycja Festiwalu Domu. Niespiesznie, w spokojności toczy się akcja imprezy.

 IMGP5227 (Medium)_1.JPG

 

Sobota. Uroczyste otwarcie. Wernisaż wystawy zdjęć robionych przez tykocinskie Koło Fotograficzne "Jupiter". Wieczorem pokaz filmów studentów ASP z Łodzi. W plenerze. Scenografia wieczoru dość specyficzna, bo ekran stanął na ulicy Choroszczańskiej, w otoczeniu nieco zmasakrowanych bloków. Przedziwne obrazy wyświetlane na białym prześcieradle wzbudziły zainteresowanie i można nawet powiedzieć – entuzjazm wśród zebranych, a szczególnie wśród mieszkańców okolicznych budynków. Nie leciały żadne pomidory, ani jajka ani nawet przekleństwa. Na koniec rozbrzmiały brawa.

Niedziela. Akcja „Turysta w naszym domu” czyli oprowadzanie po wystawie dotyczącej rodziny Matusiewiczów. Po pokoju krążyli niespokojni turyści, mniej czy bardziej zainteresowani historią, czasem pojedyncze sztuki, czasem zwarte grupy, dzieci, dorośli, starsi. Pani Maria zdzierała głos opowiadając o swoich przodkach, coraz trzeba było podawać jej kawę i papierosa na ocucenie. Jej wysiłki zostały chyba docenione przez gości. Dowodem na to wpisy w kronice festiwalowej: „Dziękujemy za ciekawe opowieści o dziejach rodziny – powodzenia dla <>”, „Bardzo ciekawa inicjatywa”, „Z wielką przyjemnością wysłuchaliśmy i obejrzeliśmy dom rodzinny Kizlingów”. Po wystawie obiad. Równie wystawny. Pyzy ziemniaczane albo z mięsem. Plus kapusta kiszona. Pyzy domowej roboty prosto ze sklepu. Nie ma jak kartoflany konkret na talerzu.

Poniedziałek. Przyjechała Kasia. Jej głos rozbrzmiał na ganku o 8.30, kiedy to organizatorzy odsypiali jeszcze trudy weekendu. Trzeba było się zwlec. Szybkie (jak na tutejsze warunki) śniadanie. Prawie punktualnie o 11 rozpoczęły się warsztaty „Historia mówiona Tykocina”, czyli rzecz o tykocińskich opowieściach. Tych małych, bliskich, ale równie ważnych. Przyszły trzy Pędziwiatry. Agrestowa Aga, Opiekuńcza Ola, Domowa Dominika. Przydomki nadały sobie same. Prowadząca Kochana Kasia. I nie zrzeszona obserwatorka Anielska Ania. Dziewczynki mówiły o swoich ulubionych miejscach w Tykocinie. W tzw. międzyczasie Józef pokazał jak należy wykonywać zdjęcia metodą otworkową. W młodych ludziach obudził się entuzjazm i raźno ruszyli na rynek, by zacnemu Czernieckiemu zrobić zdjęcia. A potem pod wodzą Kochanej Kasi Pędziwiatry ruszyły w teren. By odnaleźć zaznaczone na mapie ulubione miejsca. Za nimi pędziła Anielska Ania. Najpierw zamek. Ku miłemu zaskoczeniu uczestników teren był otwarty. Więc wkroczyłyśmy śmiałym krokiem. Udało się też zwiedzić wnętrza zamku. Sale balowe, jeszcze puste, pokoje, strych, podziemia. W piwnicach pan robotnik pokazał dwie kości i coś podłużnego. Twierdził, że jest to skamieniały fallus zagubionego tutaj onegdaj Litwina. Ciekawe, od czego umarł szlachetny mąż…Potem pomaszerowałyśmy na jaz. A na koniec na ulicę Choroszczańską, do bloków. Agrestowa Aga chciała nas zaprowadzić na dach jednego z nich, jednak kiedy zobaczyłyśmy nibydrabinę w postaci wystających niekompletnych prętów wiodących na górę, uznałyśmy że nie ma to sensu. Dziewczynki robiły zdjęcia otworkowe. W trakcie całej wycieczki były przeprowadzane mini-wywiady na temat ulubionego miejsca każdej uczestniczki. W porze mniej więcej obiadowej Kochana Kasia uznała, że należałoby zakończyć na dziś warsztaty. Pędziwiatry były nieco rozczarowane. No bo jeszcze można by się „pobawić”. Wieczorem wichura nawiedziła Tykocin. Deszcz zacinał, wiatr dął, a namiot Pędziwiatra łopotał swobodnie, aż w pewnym momencie majestatyczna konstrukcja runęła na ziemię. Gdy pogoda się uspokoiła organizatorzy chwycili za młotki, obcęgi i inne ostre przedmioty, wyciągali gwoździe z desek i upadły namiot sprzątnęli. Tak budowla zakończyła swój krótki żywot.

Wtorek. Dalszy ciąg warsztatów. Tym razem z większą ilością dzieci. Po warsztatach przygotowywanie obiadu. Główną kreatorką była Magda. Warzywna mamałyga z masalą i kaszą. Do tego świeże ogórki. Na obiedzie obecni byli również Igor i Gosia, którzy przyjechali do Tykocina poprzedniego dnia i dziś zainaugurowali plener plastyczny. Przy stole towarzyszył także pan Janusz Kozłowski. Mamałyga szybko zniknęła. A na stole pojawiła się kawa, nalewka i ciastka. W atmosferze ogólnej wesołości, przy wtórze wycia silnego wiatru snuto opowieści, podsuwano nowe pomysły, rodziły się przeróżne inicjatywy. Roztrząsano również problem wyboru osoby, która mogłaby zagrać Chrystusa w czasie pokazu filmu „Ślady”. Rozpatrywano następujące kandydatury: Józef Markiewicz (kilkudniowy zarost, odpowiedni nos, ale za krótkie włosy), Maria Markiewicz (długie włosy, nos, ale brak zarostu), Magda Zatorska (długie włosy, wysoki wzrost, ale brak zarostu), przypadkowy przechodzień dostrzeżony na rynku (zbyt szybkim krokiem oddalił się z zasięgu wzroku). Potem słuchano muzyki, która ma uzupełniać pokaz owego filmu. Dalsza część dnia upłynęła pod znakiem spokojnego bezruchu. Wieczorem rozgorzała dyskusja o Duchu Świętym, wątpliwości, pytania, trudne teologiczne kwestie rodziły się w głowach obecnych. Ale i tak skończyło się raczej konstatacją, wiem, że nic nie wiem, niż okrzykiem „Eureka!”. Późną nocą jeszcze Magda z Józefem uaktualniali stronę internetową domu, pani Maria spisywała czołówkę filmu. I tak zmęczenie dało się we znaki. I każdy udał się na zasłużony spoczynek. No, prawie każdy. Józef jeszcze buszuje w ciemni, a nie zrzeszony obserwator spisuje prostą historię wielkich wydarzeń.

 

Sobota. Zjawiła się gwiazda tegorocznego Festiwalu. Zespół Gaamera. Cały dzień upłynął pod znakiem oczekiwania na ich koncert. Wieczorem synagoga zapełniła się ludźmi. Miejscowi, przejezdni, turyści. Gaamera grała swoją muzykę, jedni podrygiwali, inni kiwali się w rytm muzyki. Byli też tacy, co oparli głowę o dłoń i zamknąwszy oczy doświadczali dźwięków. Muzyka pełna wibracji, nieco chaotyczna, mocna, miejscami nieprzystępna. Ale pociągała swoją żywiołowością, skoncentrowaniem. Po koncercie odbyła się kolacja z muzykami. Sałatki, wino i ciastka. Przy tym przyciszone rozmowy i wesołe anegdoty. Wszyscy rozeszli się dobrze po północy. Światła w domu powoli wygasały, a dom opanowała cisza pełna nocnych dźwięków.

Niedziela. Dzwony w kościele rozbrzmiały o siódmej rano. Powoli wszyscy zaczęli przebudzać się z porannego otumanienia. Kawa, śniadanie na ganku. I do pracy. Monika robiła plakat na koncert Gaamery na Placu Czarnieckiego, Artur w uniesieniu rozwieszał plakaty na mieście. Około dwunastej przyjechała pani Miriam Gonczarska, która poprowadziła wykład w synagodze na temat roli Domu Zgromadzeń. Po tym rozpoczęły się przygotowania do koncertu Gaamery. W tzw. międzyczasie ktoś tam chwytał za kanapkę, papierosa czy kawę. Koncert udał się znakomicie, aczkolwiek pozostawił pewien niedosyt, bo krótki, bez bisu i jakby mniej energetyczny. Ale pogoda dopisała. Po koncercie wspólna kawa w ogrodzie. I okazało się, że nasi muzycy mają dobre serca. A szczególnie perkusista Andrzej. Wziął ze sobą małego kotka, który wraz z drugim został znaleziony na cmentarzu przez panią Alicję i pana Ryszarda. Czarny kotek otrzymał imię Czarniecki i w dużym kartonie pojechał do Warszawy. Pożegnaliśmy czule nasz zespół, zamachaliśmy im białą chustą i porozchodziliśmy się każdy do swojego zacisza.

Poniedziałek. „Maryśka, wychodź z tej ziemi!” czyli kolejny dzień za nami.

Nastał poranek. Najpierw zakupy, chleb, ser i gazeta. Potem zgodnie z tutejszym kanonem zachowań śniadanie na ganku. Trzeba było zrobić plakaty. Bo dziś rozpoczęły się warsztaty „Dom dzienny, dom nocny”. Gdy pani Alicja zobaczyła plakat zapowiadający warsztaty sensualne, uznała, że takich dziwactw nie lubi i że nikt tego nie zrozumie. Nie zrażona jednak powiesiłam plakat na płotku. Artur biegał po mieście i rozwieszał informacje o zajęciach. Z pewnym niepokojem wyczekiwałyśmy dzieci. Nieco spóźnione zjawiły się dwie dziewczynki, Dominika i Julia. Uznałyśmy z Moniką, że dobrym rozwiązaniem byłoby przejść się po domach, w których mieszkają znajome dzieci i w ten sposób zwerbować je na zajęcia twórcze. Wzięłyśmy się za ręce i udałyśmy się w wędrówkę po Tykocinie. Zajrzałyśmy tu i ówdzie i zebrałyśmy trochę dziatwy. Podczas warsztatów odbudowaliśmy szałas Pędziwiatra i zrobiliśmy plany naszych domów. Rozmawiałyśmy z dziećmi na temat pomieszczeń domowych i umówiłyśmy się, że następnego dnia przyniosą zapachy ze swoich domów oraz że upieczemy wspólnie ciasto. Szarlotkę.

Po pracowitej części dnia zrobiłyśmy obiad. Młode ziemniaki z koperkiem i przysmażoną cebulą, zsiadłe mleko, ogórki, a dla mięsolubiących jeszcze kiszka ziemniaczana. Popołudniowe słońce oświetlało nasz stół, a my w skupieniu zajadaliśmy się naszymi specjałami. W tym momencie nabrały znaczenia zupełnie inne sprawy. Czym osa różni się od pszczoły? Czy Ola ma osę czy osa ma Olę? A Ala ma kota. Po obiedzie czas beztroski. Krótka wizyta w sklepie. Kawa, chałwa i lody orzechowe. Siedzieliśmy, czytaliśmy doniesienia z wielkiego świata. Czas zwolnił. Pani Maria robiła porządki w ogródku, poznawaliśmy budowę cieciorki. Przyjechała pani Alicja z panem Ryszardem z Białegostoku (odwiedzali siostrę pani Alicji). Dowieźli jeszcze ciasta. Ktoś zanucił piosenkę „Truskawki w Milanówku”. Muchy brzęczały, z drzew spadały mirabelki,  gdzieś tam toczył się świat, a my na chwilę zatrzymaliśmy czas.

Wtorek. Dzień targowy. Po lekkim śniadaniu udałyśmy się z Moniką na tutejszy targ. Ciuchy, torebki, trochę jarmarcznego kiczu, warzywa i owoce. Przed jedenastą przyszły dzieci. Każde bardzo przyłożyło się do wspólnego projektu pieczenia szarlotki Pędziwiatrów. Zostały przyniesione produkty. Zaraz zabrałyśmy się do pracy. Osiem gospodyń entuzjastycznie przygotowywało ciasto i jabłka. Mąka, margaryna, żółtka jajek, cukier i trochę wody. Jabłka dokładnie obierane z miękkiej skórki, po czym tarkowane na małe kawałki. Do soczystej masy dosypany został cynamon. Dziewczynki pieczołowicie wygniatały ciasto. Gdy było gotowe włożyłyśmy je na spód wysmarowanego tłuszczem prodiża. Po tym poszła warstwa aromatycznych jabłek, a na wierzch ubite białka jajek. I posypałyśmy to wszystko kawałkami ciasta. Załączyłyśmy do prądu. W tym czasie poszłyśmy do namiotu Pędziwiatra, by tam wwąchiwać się w domowe zapachy. Kawa, kakao, ogórek, pieprz – dziewczynki musiały rozpoznawać aromaty. Było dużo śmiechu i kichania. Wreszcie ciasto się upiekło. Po domu rozchodził się delikatny zapach cynamonu. Nakryłyśmy uroczyście stół w ogrodzie, przygotowałyśmy szklane talerzyki, nazbierałyśmy świeżych kwiatów i zasiadłyśmy do deseru. Pyszności. Przyjemność psuły tylko osy w  ilości nieobliczalnej. Dziewczynki rozeszły się do domów. Magda przygotowała obiad. Makaron z serem białym, cebulką i przyprawami. Proste, a smaczne. Nastąpiła cudowna chwila nicnierobienia. Sąsiedzi coś tam wiercą, stukają i sklejają. Hamak kusi, słońce opala twarz, a świerszcze śpiewają swą pieśń.

Środa. „Pani, pani, krowa zdechła!”  czyli warsztatów ciąg dalszy.

Dziś pani Monika wstała wyjątkowo wcześnie. Pani Ania po przebudzeniu przyrządziła sobie śniadanie i kawę. Po czym wyszła na poszukiwanie swej towarzyszki. Znalazła ją na ogrodzie. Siedziała tam sobie zaczytując się w gazetę w towarzystwie pana Tomasza i pani Misi. Powstał projekcik jajecznicy ze szczypiorkiem. Pani Misia zaproponowała nam wypłynięcie kajakiem. My nie umiejące pływać przyjęłyśmy wyzwanie wodnej wyprawy i zwodowałyśmy kajak. Poranne wiosłowanie dodało nam energii i rozgoniło niepotrzebne smutki. Dzieci przyszły prawie punktualnie. Dziś pracowałyśmy z dotykiem. Więc lepiłyśmy z gliny przeróżne figurki, kubki, talerzyki. Doświadczałyśmy miękkości glinianego materiału, brudziłyśmy nasze ręce i formowałyśmy przedziwne kształty. Potem bawiłyśmy się w rozpoznawanie przedmiotów, z zawiązanymi oczami dotykałyśmy różnych rzeczy i musiałyśmy zgadnąć, co trzymamy w dłoniach. Po tym żywiołowa gra „w krowę”. Gdy panie dopadło zmęczenie, to wysłały dzieci na obiad. Same przyrządziły makaron z pomidorowym sosem. Po obiedzie zwyczajowa herbatka tudzież kawa, rozmowa o przekraczaniu granic w Schengen, o warszawskim metrze i o uroku Pragi i Wilna. Potem przyszły dzieci, a pani Monika z panią Agnieszką wypłynęły znowu kajakiem. Wyszło słońce, toń wody oświetlana wieczornym światłem, kropelki południowego deszczu na tataraku, cichy plusk Narwi. Z dziećmi bawiłyśmy się w rozpoznawanie osób, z zawiązanymi oczami, dotykając czyjejś twarzy trzeba było zgadnąć, kto zacz. A potem znowu „krowa”, gra „w rzeźbiarza”. Na boso, po trawie na Placu Czarnieckiego w środku Tykocina, przed kościołem, na oczach gapiów odbywało się nieokiełznane szaleństwo, z wrzaskiem, piskiem, nieskoordynowanym biegiem. W pewnym momencie jakiś pies porwał w pysku but pani Ani. Groteska w wieczornym sierpniowym słońcu. Po zabawie wypiłyśmy sok i wysłałyśmy dzieci do domów. Noc. W mięśniach zmęczenie. Lato mija.

Czwartek. Dzień był tak intensywny, że nie pamiętam nawet poranka. Na pewno nastąpiło przebudzenie. Aha, dość przykre, bo spowodowane uporczywym brzęczeniem muchy. A potem Festiwalowe Śniadanie na Trawie. Był to zarazem początek dzisiejszych zajęć. Razem z dziewczynkami i panią Misią rozcięliłyśmy koc na środku trawnika na Placu Czarnieckiego, rozłożyłyśmy na talerzykach produkty przyniesione przez dzieci i pałaszowałyśmy je ze smakiem. Cieszyłyśmy się wspólnym posiłkiem, nie zważając za bardzo na skonsternowanych przechodniów. Zawłaszczyłyśmy przestrzeń publiczną. Po tym miłym początku dnia przystąpiłyśmy do pracy. Dziś był zmysł słuchu. Więc nasłuchiwałyśmy odgłosów domu. Bicie zegara, skrzypienie podłogi, przelewanie wody, szelest suchych kwiatów. Potem pani Misia pokazała nam górkę. Opowiedziała tragiczną historię lalki Elżbiety, po której zostały tylko czerwone buciki, poznałyśmy także historię malutkiego kieliszka i starego tykającego zegara. Po tym panie zarządziły przerwę. W czasie której razem z panią Magdą wybrały się do Tejszy na barszcz z krokietem, który z powodu jego braku, zamienił się w ogórkową z chlebem. I nie trudno się domyśleć, że potem nastąpiło zwyczajowe picie kawy. I słodkie hamakowanie. Przerwane w końcu przez dzieci. Starsze wybrały się rowerami razem z panią Misią i panią Moniką po zboże na święto Matki Boskiej Zielnej, młodsze wraz z panią Anią poszły po kwiaty na pobliską łąkę. Po powrocie rysowałyśmy w namiocie w ogromnym sekrecie laurki dla pani Marii. W końcu jednak dopadły nas głodne komary. Postanowiłyśmy, że resztę niespodzianki dokończymy z samego rana następnego dnia. Odprowadziłyśmy dzieci do ich domów. Odkorkowałyśmy wino, ściągnęłyśmy kieliszki ze starej szafy i oglądałyśmy zdjęcia. Księżyc wysoko świecił nad Tykocinem. Festiwal dobiegał końca.

Piątek. „O, przestało padać.  Zaczęło lać ”- czyli wielki finał.

Dziś potrójne święto. Wniebowstąpienie NMP albo inaczej Matki Boskiej Zielnej, rocznica cudu nad Wisłą i imieniny pani Marii. Po szybkim śniadaniu zabrałyśmy się do pracy. Razem z dziećmi w szałasie Pędziwiatra kończyłyśmy laurki dla pani Misi, potem wymyślałyśmy bajkę o niej.  O dziesiątej dziewczynki razem z panią Marią robiły równianki. O jedenastej chciałyśmy pójść na mszę, ale okazało się, że proboszcz przełożył sumę na godzinę dwunastą, więc szybkim krokiem udałyśmy się na mszę do klasztorku. Tam nasze plony zostały poświęcone. Po powrocie do domu w ukryciu, kombinując tak, by pani Misia nie zorientowała się, przygotowałyśmy niespodziankę dla niej w ogrodzie. Chyba udało nam się ją zaskoczyć. Były piękne laurki i bajka złożona z krótkich historii z życia pani Marii. I wielki bukiet floksów, ułożony przez Agnieszkę. Powoli zjeżdżali się goście, Kuba z Kasią i Marcinem, Agnieszka. Kiedy dzieci rozeszły się do domów zaczęliśmy świętować w „rodzinnym” gronie. Wyszukany alkohol, belgijska czekolada i holenderskie ciastka. Marcin z Kasią zajęli się przygotowywaniem obiadu. Inni krążyli po domu i wokół niego, znajdując sobie jakieś twórcze zajęcie. Ktoś nagrywał na kamerę odgłosy domu, ktoś porządkował zdjęcia, ktoś czytał gazetę. W końcu zasiedliśmy do posiłku. Po nim wybraliśmy się na spacer na pobliskie łąki. Po powrocie odprowadziłam siostrę na przystanek, po czym obejrzałam z Moniką film „Przed wschodem słońca”, podczas gdy inni zgromadzili się na podwórku przy ognisku, pod którym w jamie wypalały się gliniane naczynka zrobione przez dzieci. Późnym wieczorem Tykocin nawiedziła burza, z silnym wiatrem i zacinającym deszczem. Niespokojna noc. Niespokojny sen.

Sobota. Ostatni dzień. Na ganku domu odbyło się uroczyste wręczenie dyplomów dla dzieci za udział w warsztatach. Wspólne zdjęcie. Podziękowałyśmy dziewczynkom, zostawiłyśmy im swoje numery telefonów. Pan Tomasz odwiózł Monikę na autobus do Warszawy. Magda robiła plakat z naszych warsztatów. I choć wszyscy byli nieco zmęczeni, to jednak rodziły się nowe pomysły na spotkania w Tykocinie i na następny Festiwal. Tak więc na razie to wszystko, ale ciąg dalszy na pewno nastąpi. Bo nie brakuje zapału i inicjatywy. I samo miejsce przyciąga swoją atmosferą i dużym potencjałem.

 

Ania Kulikowska

 

 

IMGP2004__Medium_.JPGAnna Kulikowska

antropolożka, prowadzi badania na Ukrainie, sympatyczka małych miasteczek, fotografuje i czasem pisze, prowadzi twórcze zajęcia dla dzieci, podczas Festiwalu Domu prowadziła warsztaty „Dom dzienny, dom nocny”, robiła zdjęcia i pisała dziennik festiwalowy.