29 Wrzezśnia 2016

Tykocin romantyczny?

Pytanie o romantyzm Tykocina: fotografia Marcina Kwiatkowskiego

Romantyczność pejzażu Tykocina z powodzeniem wykorzystywana jest przez fotografów ślubnych, którzy tutaj szukają wzruszającego tła dla młodych par. Wykorzystywana jest również przez reżyserów filmowych i scenografów, którzy właśnie w Tykocinie znajdują wcielenie Polski prowincjonalnej, rustykalnej, spokojnej i poczciwej. Podobnie, ckliwy i słodkawy jest smak historyzującego Tykocina: a to żydowskiego, a to królewskiego lub nawet szlacheckiego – wydaje się, że większość turystów odwiedzających miasto, takiego właśnie Tykocina oczekuje. Bo przecież to „miasteczko bajeczka”, gdzie jest jak „u Pana Boga za piecem” i jeszcze do tego „perła baroku”. Jednym słowem, Tykocin to czekoladowy torcik z prześlicznymi różami z marcepanu (żeby użyć kulinarnej metafory). Czyli romantyczność rodem z „Miłości nad rozlewiskiem” i „Vivy” – mdława i nudnawa, konwencjonalna i opierająca się na założeniu, że „lubimy co już znamy”. Tykocin jest pod presją powyższych przedstawień, które same się utwierdzają, bo do miasta turyści przyjeżdżają, żeby doświadczyć swoich wyobrażeń (o sielskości), a przedsiębiorcy dwoją się i troją, żeby takie doświadczenie dostarczyć. I, jak się okazuje, Tykocin jest taki jak sobie założyli… A, jako że współczesny biznes zarabia najwięcej na dostarczaniu przeżyć, „romantyczność” plasuje się wysoko w rankingu najbardziej dochodowych emocji. „Romantyczność” jest świetnym produktem właśnie, dlatego że znajduje się w „sferze komfortu” – do Tykocina z reguły nie przyjeżdża się szukając ekstremalnych przeżyć. I tak, Tykocin, wirując wokół własnej osi niczym karuzela, kręci się w swojej romantyczności, a ja konsumuję w tym czasie swój torcik czekoladowy, co w połączeniu z ruchem odśrodkowym wywołuje znany efekt… Pamiętam, jak trzy lata temu – w czasie pierwszych działań wokół kina Hetman – z Marcinem Kwiatkowskim siedzieliśmy w upalne południe przed domem na placu Czarnieckiego i pojawiła się dziennikarka z TVN, z programu „Pytanie na śniadanie”. Rzeczywiście miała pytanie: „Co robicie w Tykocinie? Co tutaj w ogóle można robić?!”. Po czym umyła ręce i pojechała oglądać żubra. No tak, bo co tu można robić? Teatr? Kino? Muzykę? Fotografię? Ale dla dziennikarki z TVN, to po prostu kłóciło się z jej wizją leniwego Tykocina, gdzie się żyje jak u „Pana Boga w ogródku”. Więc tak, to jest „miasteczko zabawka”, bo całe (niezwykle bogate) dziedzictwo historyczne pełni rolę gry, rozrywki oraz przedstawienia. Pochłonąć słodkawy kugel i wspomnieć brodatego Żyda, oto kwintesencja tykocińskiego romantyzmu pozwalającego zadumać się nad realną i wyobrażoną przeszłością. Taka romantyczność „syropowa” i lepiąca się od cukru…

Oczywiście (jak się Państwo na pewno spodziewali) istnieje też inny Tykocin. Również romantyczny. Ale to romantyzm odważny, poszukujący i zdecydowanie wychodzący z własnej strefy komfortu, wreszcie: romantyzm niebezpieczny. Niekręcący się wokół własnej osi, poszukujący związku z rzeczywistością, a nie tylko jej popularnymi przedstawieniami. Romantyzm, który karmi się ideami, a nie programem „Kawa czy herbata?”. Szukający inspiracji raczej w niebie, ziemi i wodzie niż konsumpcji słodyczy. Samo pytanie o „romantyzm” jest bardzo ciekawe, ponieważ (w naszym narodowym i kulturowym kontekście: brak państwa, powstania itd.) dotyczy zaangażowania, motywacji do podejmowania działań, a przede wszystkim, związków z otoczeniem. Dlatego taki romantyzm, ze swej natury, jest ryzykowny - to wystawienie się na krytykę, „odkrycie się”, „obnażenie”: czy to w obliczu Boga, Natury czy Społeczeństwa. Czyli, inaczej mówiąc, gotowość na przyjęcie doświadczenia, wejścia z Nim w bezpośrednią relację. Myślę, że śmiało można zaryzykować stwierdzenie, że „największymi” romantykami ziemi tykocińskiej (przynajmniej tymi, którzy przychodzą mi na myśl) byli Zygmunt Gloger, Włodzimierz Puchalski i Zygmunt Bujnowski. Można im nawet przyporządkować wspomniane już żywioły: Glogerowi - ziemię (ze względu na jego badania etnograficzne obrzędowości rolniczej), Puchalskiemu – wodę a Bujnowskiemu oczywiście niebo, (jeżeli czytelnicy nie znają powyżej wymienionych postaci, to proszę obowiązkowo „wygooglować”!)! Marcin Kwiatkowski buduje język swojej fotografii podobnie: poprzez przenikliwe, odważne spojrzenie dookoła. A dookoła jest Tykocin. Na swoich zdjęciach operuje prostymi metaforami i archetypami, a więc takimi symbolami, które odnoszą się bezpośrednio do doświadczenia każdego z nas. Naszej (ludzkiej) kondycji, determinowanej przez środowisko naturalne, kulturę duchową, ale także osobiste pierwiastki ulotne: „niewypowiedziane pragnienia” (to tytuł jednego z cykli fotograficznych Marcina), aspiracje i fiksacje. To, co Gloger, Puchalski i Bujnowski dostrzegli w ziemi tykocińskiej spaja się w fotografii Marcina Kwiatkowskiego i zostaje wzbogacone o autorski pierwiastek emocjonalny. Marcinowi udaje się przebrnąć przez morze słodkiego syropu i wrzucić szczyptę pieprzu cayenne do cukierkowego Tykocina!